jacht:
s/y Legend III; nr 127 GR
typ i powierzchnia ożaglowania: Olympic Sea 42
kapitan: Małgorzata Talar (s/y Legend III), Magdalena Talar
(s/y Legend II)
skład załogi s/y Legend III: Jarosław Lehwark (of.I), Wojciech Markiton
(of.II), Robert Skibiński (of.III), Dariusz Jarmołowicz, Marta Zakrzewska,
Grzegorz Zakrzewski, Wojciech Kalinowski, Marcin Agaciński.
data i port zaokrętowania: 14.10.2006 Kalamaki (Ateny)
data i port wyokrętowania: 29.10.2006 Kalamaki (Ateny)
odwiedzone porty: Poros, Ydra, Adhams (Milos), Kalogen R. (Milos NW), Nicolaos
Cove (Thira), Thira (Fira), Nea Kamenei (Thira), Ios, Despotico Bay, Finikas
(Siros), Kolona Bay (Kythnos), Marina Mounichia (Pireus).
w
całym rejsie
|
ilość
godzin
|
Mm
|
||
pod
żaglami
|
na
silniku
|
na
postoju
|
przebyto
mil
|
|
- 64h
15' -
|
- 38h
30' -
|
- 225h
-
|
- 385
Mm -
|
Wspomnienia Marcina Agacińskiego z rejsu...
S/y Legend III |
|||||||||||||||||||
|
Olympic Sea 42, czyli
|
||||||||||||||||||
Trochę nie po kolei, bo tutaj stoimy już w Santorinii (Thira).... Ale trzeba pokazać jacht w całości... Płytko przy brzegu, więc połaczone wszystkie cumy jakie mamy podane są jako cuma dziobowa na boi, dwie cumy z rufy na brzeg i przemieszczanie się pontonem po cumach :-) Komicznie to wyglądało.... |
|||||||||||||||||||
Na początku rejsu za mocno wiało, sztormy przczekaliśmy jeszcze w Kalamaki. Potem mieliśmy kompletną flautę, ale po prostu lustro, sztil, no nic!!! I na ostatnie dni rejsu, na powrót z Cyklad - przywiało czasem nawet do 7B. Piękne słoneczko, fala, wiatr, żegluga wyśmienita!!! |
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
Załoga s/y Legend II z Joannisem od lewej od dołu: Tomek, Kamila, Joannis, Magda, Iwona, Tomek, Agnieszka, Kasia, Kamil, a Słupek robi zdjęcie :-) |
|||||||||||||||||||
Integrujemy się... - obydwie ekipy |
|||||||||||||||||||
Wspólny posiłek na Ydrze - niektórzy lecą na jakość, a niektórzy na ilość:-) |
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
...ach ten nasz pierwszy oficer....!!! |
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
Później już tylko krótkie rękawki, słoneczko, wspaniała żeglarska pogoda... (no poza tymi dniami bezwietrznymi, ale przynajmniej ciepło było:-) |
|||||||||||||||||||
kotwicowiska, romantyczne wieczory... |
kąpiele... |
||||||||||||||||||
zachody słońca... przepiękne! wschody też! w sumie mieliśmy 3 nocne przeloty, każdy sam się przekonał... |
|||||||||||||||||||
Zwiedziliśmy Ateny |
|||||||||||||||||||
Dopłynęliśmy do zatłoczonego i płytkiego Poros - przepiękne miejsce, ale tyle razy ile tej nocy kotwiczyliśmy.... nikt nie zapomni :-) |
|||||||||||||||||||
Odkryliśmy cudowne miejsce na wyspie Milos - pontonami zwiedziliśmy dzikie jaskinie, groty, przygoda wysmienita! |
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
Gorące źródła na Santorinii (w samym centrum zatopionego miasta) |
|||||||||||||||||||
Thira (Santorinii) |
|||||||||||||||||||
Thira - bajka... |
|||||||||||||||||||
Osiołki na Santorinii - mozna było wjechać kolejką na górę, wejść na pieszo, albo pojechać osiołkiem! Widoki z góry przecudne! |
|||||||||||||||||||
Czerwona plaża na Thira - pożyczyliśmy samochód i cały dzień jeżdżąć zwiedzaliśmy wyspę! |
|||||||||||||||||||
Ydra... |
|||||||||||||||||||
Cyklady są piękne! Towarzystwo
wyśmienite, także zwiedzaliśmy, żeglowaliśmy i świetnie się bawiliśmy! Nie byłoby tak pięknie zapewne - gdyby nie nasz pokładowy kucharz - Robert, który przyrządzał dla nas rózne różności (oczywiście wszyscy pomagali!), oto kilka przykładów naszego odżywiania się na rejsie.... - zapomnijcie o pulpetach raz na zawsze! :-) |
|||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||
Ars
nautica et relaxis
...sztuka żeglowania i relaxu... Świetny pomysł i realizacja, bajeczna wyprawa, fantastyczni ludzie oraz niezapomniane wrażenia, tak można by lakonicznie, bez popadania w zbędnypatos i rozbudowaną semantykę, określić jesienny rejs kilku zapaleńców i paru nuworyszy żeglarstwa. Zgrabnie zorganizowana wyprawa oraz szczęśliwą ręką dobrana grupa, to była fix recepta na udany urlop pod żaglami, pośród wysp archipelagu Cyklady, w południowo wschodniej Grecji.
Kiedy
w kraju Lecha (bynajmniej nie Kaczyńskiego) przyroda po upalnym lecie
podjęła przygotowania do zrzucenia paru kilogramów liści i gałązek
a większość rodaków ze zrezygnowaną miną powróciło do swoich pracowniczych
budek, biurek i kantorków, część z nich "wezwana natury nakazem
i oświeceni pouczeniem mailowym" ośmieliła się wybyć. Kiedy zebrani
na warszawskim lotnisku zmierzali "mając ci marzeń pełną główkę"
w kierunku skrzydlatej maszyny, zmierzającej do portu przeznaczenia
w Atenach, z pewnością nie przypuszczali, że udają się w jedną z najpiękniejszych
i najmagiczniejszych podróży w życiu. Choć każdy uczestnik w gruncie
rzeczy mógł przybyć do Aten w dowolnie obrany sposób, to jednak organizator
wyprawy w osobie Kapitana Talara, zadbał o przekazanie informacji,
jak szybko i tanio przebyć ten znaczący dystans. Ateny,
i te historyczne, mieniące się antyczną bielą marmurów w świetle oblicza
helleńskiego słońca, wyrastające na tle mediaterraeńskiego nieba jak
i te bliższe współczesnej architekturze, niejednego przywołały o zawrót
głowy; rozmaitością barw, rześkim morskim powietrzem, ...ale i przy
skromnym udziale piwa Alstem i lokalnej brandy Metaxa. Kiedy Słońce rano wstanie już na ścieżkach są Indianie Pomijając
całkowicie okoliczności swojego przybycia z ateńskiego lotniska na
marinę a warto nadmienić, że nie obyło się bez przygód i emocji, w
końcu dołączyłem do grupy grubo po północy czasu lokalnego. Część
załogi, która nie poszła mnie szukać zorganizowała albo kontynuowała
jeszcze imprezę, podczas gdy obładowany plecakiem podróżnika zmierzałem
w ich kierunku... i o mało co nie padłem z wrażenia, bowiem wejście
na jacht wiodło po... .wąskim długim trapie przerzuconym nad kanałową
głębią! Do licha, szanse, że nie spadnę do kanału z plecakiem były
przerażająco nikłe!!! Przeszedłem. Zamiast
pretensji od załogi usłyszałem tylko wyrwany z kontekstu tekst
pamiętaj,
kiedy Słońce rano wstanie już na ścieżkach są Indianie....[...] Nazajutrz
po wzajemnym zapoznaniu i "wprowadzeniu się do podróżnych apartamentów",
na skutek kapryśnej pogody trzeba było uzupełnić zapasy a nawet znalazł
się czas na zwiedzanie metropolii. Podczas przygotowań do podniesienia
kotwicy, docierały do nas wieści o katastrofie okrętów, i jachtów,
wypływających dopiero co na otwarte morze, padały ostrzeżenia o zatopionych
u ujścia z mariny wrakach, złowrogo szczerzących maszty pośród morskiej
głębiny. Drugiego dnia załoga powiedziała dość i "Kapitan Talar"
po wytyczeniu szlaku poprowadził jednostki pływające poza upiorny
pierścień niepogody i zachmurzeń. Wzburzone morze przywitało nas "ośmio
stopniowym sztormem", łajbą kołysało niepokojąco silnie, trzeba
było wciągnąć sztormiaki, kalosze, rękawice, czapeczki oraz szelki
i
zaraz zejść pod pokład odleżeć morską chorobę. Marynarskim zwyczajem,
czekoladowe trofeum dla pierwszego ziejącego "morskim wyziewem",
oczekiwało w pogotowiu, jednak na szczęście nie było chętnych dla
objęcia zaszczytnego tytułu "Prezesa Zażołądu". Już
na tym pierwszym wzburzonym odcinku nuworysze poznali różnicę między
grot żaglem a fokiem, talią a szotem, co to jest kabestan i jak się
z nim obchodzić, jak wiązać węzły, knagować liny i obsługiwać toaletę
pokładową. Stopniowo poznawaliśmy sygnały świetlne emitowane przez
jednostki pływające i znaczenie ich barwy, podczas żeglugi każdy rotacyjnie
wykonywał pod okiem Kapitana Talara i załogi odpowiedzialne zadania,
nikt nie był bierny, nie było pasażerów i obsługi. Nagrodą za wytrwałość
było dość szczególne widowisko, kiedy wpłynęliśmy do cieśniny Poros,
pełnej łodzi, jachtów, kutrów i malowniczych zakątków. Atmosferze
pikanterii dodały docierające z kraju wieści o niszczycielskim kataklizmie
pustoszącym wybrzeża Krety, notabene oddalonej zaledwie kilkadziesiąt
mil od nas. Istniało realne niebezpieczeństwo, że przyjdzie nam zmagać
się z bardzo silnym i nieprzewidywalnym żywiołem. Po
dwóch dniach zachmurzenia i przelotnego deszczu niebo wreszcie się
rozjaśniło i zaświeciło Słońce. Prędkość i siła wiatru pozwoliły postawić
żagle i poczuć czym jest prawdziwe żeglarstwo. W międzyczasie poznawaliśmy
kulinarny talent Roberta, który przyrządzał fantastyczne potrawy i
zakąski podkreślając wykwintny klimat wyprawy, albowiem nic tak nie
smakuje i wprawia w doskonały nastrój jak zdrowe soczyste sałatki,
surówki i inne dania serwowane na świeżym powietrzu. Zanim
postawiliśmy stopy na twardym lądzie Hydry zdarzyła się nieszczególna
przygoda, kiedy to załodze z drugiego jachtu uszkodziła się kotwica
i trzeba było sobie radzić w brawurowy sposób. Wysiłek wyostrzał apetyt
dlatego jednomyślnie ustalono, że będziemy stołować się w greckiej
restauracji spożywając wykwintne greckie specjały. Zanim jednak morskie
specjały wylądowały w żołądkach, część załogi podjęła spory wysiłek
wspinając się kilkuset metrową gorę w celu obejrzenia świątyni Proroka
Ezjasza. Nikt z nas nie uwierzył w informacje o długotrwałej i stromo
przebiegającej dalekiej wspinaczce na szczyt wzniesienia, licząc na
ciekawe wrażenia podjęliśmy trud. Informacje były prawdziwe, wysiłek
był spory, droga pod górę nie tylko się nie kończyła ale wręcz nie
było pewności czy była prawidłowa. Rzeczywiście warto było wejść,
widok rozciągający się z miejsc widokowych był imponujący, co można
spostrzec na zdjęciach. Tuż za murami cerkwi powitał nas pop, wskazując
gestem miejsca godne uwagi. Skarby, relikwie i ikony znajdujące się
w kapliczce wskazywały na prastary rodowód, brewiarze i księgi mimo
znaczącego wieku wciąż były używane a mimo to nie nosiły śladów zużycia.
Zapewne tylko znawca historyk potrafił by właściwie docenić przedmioty
i zebrane rękodzieła, dla mnie były one interesującym zjawiskiem.
Żegnając pustelnika pozostawiliśmy mu wyproszone cygaro, czyżby żyjący
na takim odludziu i w tak trudno dostępnym zakątku pustelnik nie przezwyciężył
słabości do nałogu palenia, coś krucho z jego ślubowaniem. Milos
powitała nas po całonocnej żegludze w pełnej krasie greckiej słonecznej
pogody, wiał rześki wiatr, który pozwolił nam płynąć pod żaglem. Mijaliśmy
malownicze wysepki, półwyspy, które wynurzały się nad horyzontem a
później rosły w oczach i nabierały coraz żywszych barw, tak jak przed
wiekami, kiedy zbrojne trójrzędowce Ateńczyków albo handlowe okręty
Fenicjan przemierzały te szlaki, tak teraz można było ujrzeć ich niezmienną
od wieków bryłę. Spokój i swoisty bezwład jaki panował na wyspie udzielił
się załodze, która nadrabiała zaległości w opalaniu, wieczorem po
raz kolejny odbyła się impreza, która ku naszemu zaskoczeniu stała
się częścią kampanii przedwyborczej lokalnego polityka. Tego
wieczoru dołączył też do nas grająco - śpiewający, prawdziwy wilk
morski - Wojtek i od razu pokazał że gitara, którą przytaszczył z
kraju ze sobą nie była tylko ewentualną bojką utrzymującą potencjalnego
rozbitka na powierzchni. Impreza przeciągnęła się do rana i dopiero
kiedy wachtę objęło, dopiero co wstawiające zaspane Słońce udaliśmy
się na spoczynek, szczególny bo pod greckim niebem, na świeżym morskim
powietrzu. Nazajutrz rano wypłynęliśmy w pewien malowniczy zakątek,
kompleks skalny, z wydrążonymi grotami, przejściami, kanałami i półkami
skalnymi. Urzekające grą świateł jaskinie i groty pozostawiły u wszystkich
niezapomniane wrażenia i masę zdjęć. Malowniczo zachodzące słońce
i jego penetrujące ciemne zakątki promienie urządziły zapierający
dech w piersiach spektakl, wielobarwnych świateł i cieni. Mimo wszystko
był to jednak przykry moment rozłąki z załogą drugiej łodzi, która
wracała do Pireusu. Od tego dnia żeglowaliśmy bez towarzystwa. Gdzie
ta keja a przy niej ten jacht (...) gdzie ten banan z gorejących blach...
No może nie do końca tak się śpiewało, ale kto wie, czy nie warto by zmienić tego refrenu? Po intensywnych przeżyciach, kąpieli i sesjach fotograficznych przyszła pora na hit kulinarny rejsu w wykonaniu maestro Roberta. A wszystko zaczęło się niepozornie i niewinnie, kiedy to spoczywające na blacie mocno już dojrzałe banany zwróciły uwagę osób przygotowujących posiłki. Pierwotna propozycja ubicia kremu bananowego z braku śmietanki i mleka podupadła, w jej miejsce brawurowo wpasował się maestro Robert z intencją podania dania na gorąco i pikantnie. Buchnęło w piecyku żarem, błysnęło stalą blachy z piekarnika, na której wkrótce legły banany. Po jakimś czasie gdy na skutek gorąca ich skórka przypominała barwę lądu z którego przybyły, Maestro wydostał je z gorejącej czeluści piekarnika i rozpłatał ich podbrzusze w układzie wertykalnym. Pomiędzy rozerwane płaty bananowego płaszcza opadł ostry pył zmielonego pieprzu, na który za sprawą Maestro spłyną rzęsisty deszcz z butelki Metaxa. Wkrótce w powietrzu unosił się słodko-ostry aromat egzotycznej zagadki, a już po chwili rozanielone głosy smakujących stwierdziły jednomyślnie "Robert jesteś wielki". ...a kto zje ten już wszystko wie. Po
bananowej ambrozji nawet 3 godzinna, dwuzmianowa wachta nie sprawiała
dyskomfortu, nastroje były przednie. Tymczasem na kursie pojawiała
się... Santorini i okalające ją wysepki wulkanicznego pochodzenia.
Tego co niektórych uczestników miało tam spotkać, nie spodziewał się
nikt, toteż nieświadomie zmierzaliśmy ku miejscu przeznaczenia. Podczas
nocnej wachty trzeba było uważać na liczne jednostki morskie, które
niekiedy mijały nas zaledwie o kilkadziesiąt metrów, co było efektowne,
w szczególności, gdy były to promy o gabarytach średniej wielkości
bloku mieszkalnego!. Kiedy świateł nie widać a wiatr wieje wąskim
korytarzem i kiedy należy tak sterować łodzią, aby jak najwięcej wiatru
złapać w żagiel, ale też nadto nie zboczyć kursu i kiedy jedynym wyznacznikiem
kierunku pozostają gwiazdy, odnosi się mistyczne wrażenie, że w te
same gwiazdy i pod tym samym niebem w ubiegłych wiekach żeglowali
królowie Persji i przywódcy ateńscy, weneccy kupcy, feniccy żeglarze
a może nawet Platonowi Atlanci! Wrażenia wrażeniami, ale prawdziwą
przyjemnością jest, kiedy odchodzisz po wachcie od steru a załoga
przygotuje tobie gorącą herbatę albo filiżankę aromatycznej kawy,
po czym wyczerpany ze zmęczenia zapadasz w zdrowy, głęboki sen. Zatoka zapadłego i zatopionego miasta, rzekomo mitycznej zaginionej cywilizacji, zwanej także Oceanią, olbrzymie zwalone masywy skalne, zerwane niewyobrażalną siłą, widok ten pozostawia ponure wrażenie melancholii i przemijania. Czarna poświata wód zatoki i czarne osmalone plaże oraz skały nie zachęcają do zwiedzania wyspy, mimo wytyczonych ścieżek, wiodących do ulokowanych na szczycie zapewne malowniczych miejsc i uliczek. Kataklizm, który zdarzył się wieki temu zdawał się zawisnąć nad zatoką w oczekiwaniu na kolejny raz. Kolejna
przystań zgodnie z planem znajdowała się na wyspie Thira -
Stary Port, miejscu, które wielu członków załogi uznało za najpiękniejsze
i trudno się by było nie zgodzić, byli też tacy, którym Thira zaoferowało
coś więcej ponad urok wyspy, ale co, to pozostanie ich słodką tajemnicą. Wracając
do Pireusu zatrzymaliśmy się jeszcze na Ios i jeszcze w niezwykle
spokojnej i urokliwej zatoce przy Poros. Nazajutrz
po uporządkowaniu jachtu i spożytym posiłku przyszła kolej na kolejne
szlify żeglarskie, mowa o manewrach. Każdy z nas otrzymał zadanie
by obrócić jacht względem osi masztu po jak najmniejszym łuku a następnie
przybić do brzegu. Na sygnał rzucenia szpringów i dalej cum odbijaliśmy
od doku, kiedy ostatni żeglarz - desant wskoczył na łódź, obraliśmy
kurs na zachód i popłynęliśmy na Poros. Pogoda
pozwoliła na postawienie żagli, toteż korzystaliśmy z okazji by pohalsować
i przećwiczyć manewr ratowania
butelki wina zaczepionej do koła ratunkowego
- imitującej człowieka za burtą. Dzięki brawurowej akcji, powtórzonej
parokrotnie, butelka
człowiek, za pomocą bosaka znajdował bezpieczne
miejsce na pokładzie. W poczuciu dobrze wykonanego zadania płynęliśmy
na Poros. O zmierzchu naszym oczom ukazała się spokojna, cicha malownicza
cieśnina, w niezwykle czystą i przejrzystą tonią. Marcin i Wojtek
postanowili zmącić ten spokój rykiem silnika motorówki, którą zamierzali
dotrzeć do wyspy i obejrzeć jej okolice. Wrócili po godzinie, przywożąc
smakowite małe smażone rybki z tawerny, czym wywołali wzmożony apetyt
reszty załogi, która zamówiła oprócz rybek także małe ośmiorniczki,
smakowało i wyglądało wyśmienicie. Ostatni dzień żeglugi i przedostatni dzień wyprawy przyniósł to, na co tak długo i niecierpliwie czekaliśmy, silny wiatr, wysoką falę oraz moc wrażeń i atrakcji. Fale przelewały się przez pokład, wicher zrywał czapki z głów, słońce grzało a jacht mknął pod rozpiętymi żaglami. Raz po raz zmienialiśmy się przy sterze, kręciliśmy filmy, robiliśmy zdjęcia - niezapomniane świadectwa morskiej brawury i szaleństwa. Gorący kisiel "Magdy w znaczeniu Marty" smakował wyśmienicie a przygotowana w sztormowych warunkach sałatka grecka w całości znikała z salaterek nie pozostawiając śladu na rozkołysanej łajbie. W rezultacie przyszła kolej na wykończenie zapasów czekolady bowiem nie było już cienia szansy na "spacer z pawiem pod pokładem". Tak pośród fal i 8°B wiatru mijał dzień i zaczynał wieczór. Przyszła kolej na nocne wachty i mijanie rozświetlonych w nocnej otchłani okrętów aż do czasu, gdy purpurowo błękitne niebo rozświetliło horyzont, ukazując zarys wybrzeża. Ateny powitały nas zapełnioną mariną i "świętem niepodległości", korzystając z przymusowej przerwy ćwiczyliśmy manewry odbijania od brzegu i ratowania człowieka. Późnym popołudniem zmierzaliśmy już do mariny Kalamaki, miejsca gdzie dwa tygodnie temu wypływaliśmy w ten szczególny rejs. Tego wieczoru po raz ostatni zmierzaliśmy ateńskimi chodnikami, piliśmy greckie wino i Amstel beer, w ostatni wieczór i noc wydobyliśmy z naszych gardeł słowa pieśni przy akompaniamencie Kapitan Talar i Barda Wojciecha, pieśni, które jeszcze długo, długo będziemy słyszeli w naszych głowach, kiedy już podłogi i posadzki przestaną się kołysać pod stopami a brązowa opalenizna pozostanie tylko wspomnieniem. Nazajutrz po zdaniu lodzi odebraliśmy certyfikaty stwierdzające nasze umiejętności, po czym zabraliśmy się busem na lotnisko, gdzie większość załogi miała w ciągu godziny odlecieć do Stolicy. Ojczyzna powitała nas chłodno i deszczowo, jednak nastroje pozostawały w nas jeszcze greckie, zanim każdy odszedł w swoją stronę, ustaliliśmy dzień i miejsce wspólnego spotkania, a więc do zobaczenia Załogo. Oby jak najwięcej takich wypraw a życie nabierze smaku Metaxy z pieprzem i zapiekanym bananem, czego Każdemu serdecznie życzę.
młodszy
sternik jachtowy
Więcej zdjęć, szczegóły nt. rejsu - patrz wyżej |
fot. Robert Skibiński, Jarek Lehwark, Małgorzata Talar, Marcin Słupek