Wspomnienia z rejsu - Wojtek
Zaczęło
się typowo, tzn. Gosia zapytała, czy bym się nie wybrał na Adriatyk.
Przyznaję, że tym pytaniem troszkę mnie zdziwiła. Nie sądziłem, że
na podstawie zeszłorocznych rozmów na ten temat uda się coś zmontować.
Dlaczego? A bo pomysł narodził się w porcie Pionerskij, po pamiętnych
przygodach z falami. Taka gadka-szmatka celem uspokojenia nerwów itp.
;-) (dla tych, co nie wiedzą o co chodzi: http://zp.lo3.wroc.pl/~gosia/rejs_viking.htm
).
Idea mi się spodobała, a poza tym Gosi się nie odmawia ;-) Udałem
się zatem do szefa celem ustalenia co i jak. Stanęło na tym, że jeśli
mam "zetki" do wybrania, to Przodownik nie widzi żadnego
problemu. Pozwolę sobie rzucić cytatem: "Wojciech, pracuje się
po to, żeby żyć, a nie żyje po to, żeby pracować" :-) Krótko
mówiąc: jedziemy!!
We Wrocławiu zjawiam się w piątek rano, tak akurat, żeby pomóc przy
zakupach i pakowaniu jedzonka. I wszystko byłoby OK, gdyby nie to,
że akurat trafiło na ostatni dzień kwietnia. Problem w tym, że ludzie
wystraszeni wejściem Polski do Unii rzucili się na zakupy. Pewnie
po cukier ;-). Takie korki, że dajemy radę dojechać tylko do Macro.
Kochana Załogo! Zapomnij o urozmaiconym jedzeniu!. Dżem tylko malinowy,
sok tylko malinowy itd. Cóż, takie już są uroki hurtowych zakupów.
Zakupy, zakupami ale obiad trzeba zjeść. Tym bardziej że już na nas
czeka. Podziękowania dla mamy od Gosi! Zapewne domyślacie się, że
niedużo brakowało, abyśmy się spóźnili na autobus ;-)
Na szczęście wszystko gra. Ludzie zjawiają się na czas, miejsca na
bagaż jest dosyć itd. Jeszcze tylko szybka zrzutka na dopłatę do transportu
i ruszamy. Kierunek: Czechy.
Na granicę docieramy jeszcze w kwietniu, tak więc pani w mundurku
musi przeprowadzić pełną kontrolę. Jakiś dowcipniś rzuca hasło, że
Straż Graniczna też pewnie będzie świętować nasze wejście do UE..
Prawie natychmiast pojawia się rada, żeby siedzieć cicho. Wiadomo,
oni świetują tylko tym, co skonfiskują ;-)
W zasadzie to aż do granicy węgiersko-chorwackiej nic specjalnego
się nie działo. No, może za wyjątkiem wymuszania postojów okrzykami
w stylu "Siku! Siku! Siku!" :-) Co niektórzy zaczęli się
integrować już w autobusie ;-)
Na granicy chorwackiej cyrk. Wiadomo, Polska w UE, Węgry też, a Chorwacja
nie.. Na kimś trzeba to sobie odbić, tak więc na początek drobiazgowa
kontrola papierów autobusu, a potem przegląd zawartości bagażników.
Taaa, kto szuka ten znajdzie.. Autobus na bok - trzeba zapłacić cło.
Za piwo, to jeszcze rozumiem, ale za Colę, chleb i mleko!? Propozycja
nieodpłatnego przekazania pani (z "pysiem" w stylu oficer
KGB) trefnego towaru nie wzbudza w niej zainteresowania. Albo płacicie,
albo nie jedziecie! Widać dostali przykaz z góry, żeby pomęczyć..
No cóż, kolejna zrzutka i jedziemy dalej.
Sukosan - co za ulga! Szybko wypakowujemy bagaże - część ludzi jedzie
dalej, do Splitu - i ruszamy do "kontorka" (kontor w DK
to biuro w PL - przyp. autora). Łódeczka (Elan 43 -> 14m długości,
80m2 żagla) czeka. Nic tylko wskoczyć na pokład i przygotować się
do "procedury przejęcia". Po jakiejś półgodzinie zjawia
się bosman. Generalnie wszystko idzie gładko. Trochę tylko się gość
dziwi, że prosimy o wymianę kilku par wąsów (bo karabińczyki się nie
domykają) i uzupełnienie szelek do ilości osób w załodze. Sprawia
wrażenie, jakby nie wierzył, że tego typu "sprzęt bojowy"
będzie nam potrzebny.. ;-)
Podział na wachty (Pani Kapitan, proszę pamiętać o zakładaniu szeleczek!),
zaształowanie rzeczy, mała imprezka zapoznawcza i idziemy spać.
Rano uzupełniamy paliwo i ruszamy w drogę do Dziadka - zatoczka "U
Soline", zachodnia strona wyspy Pasman - gdzie mamy spotkać się
z załogami kilku innych jachtów. Przejście zajmuje nam trochę czasu,
bo z naszym masztem nie mamy szans zmieścić się pod mostem Mali Zdrelac.
Musimy obejść dookoła.
Na miejsce (stajemy na bojce) docieramy koło 1700, co daje nam jakąś
godzinkę na igraszki w wodzie. Brrr, troszkę chłodno.. Wodujemy ponton
i kilkoma rzutami przeprawiamy się na ląd. Stół już nakryty. Menu:
smażone rybki, ziemniaczki, sałatka i dodatki.. ;-) Palce lizać! A
potem szanty, tańce, morskie opowieści i kilka kursów pontonem przy
świetle księżyca. Super!!
Następnego dnia, po małej akcji z podkradaniem pontonu - brawa dla
dziewczyn realizujących hasło "zimna woda zdrowia doda! - idziemy
w stronę zatoki Telascica wcinającej się w wyspę Dugi Otok. Tam kolejna
kąpiel, trochę wygrzewania na słoneczku i obiadek :-) Na otwarte morze
nie wychodzimy, bo w międzyczasie coś za bardzo się rozdmuchało. Halsujemy
pomiędzy wyspami Zut i Kornat. Cel: marina Hramina na wyspie Murter.
Gdzieś na tym odcinku, o ile mnie pamięć nie myli, mamy przyjemność
poznać Panią Prezes..
Spomiędzy wysp udaje nam się wyjść jeszcze przy dziennym świetle,
z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Bo wiecie, tu wysepka, tam skałka,
kawałek dalej następna.. i żadnych światełek.. Niby ma się tego GPSa
z ploterem, ale.. udało mu się raz nanieść pozycję na lądzie.. ;-)
A żeby ktoś przypadkiem nie myślał, że zapomnieliśmy o poprawce z
WGS-84 na odwzorowanie stosowane w Chorwacji, to pozwolę sobie dodać,
że ten wspomniany przed chwilą ląd, to nie na chorwackiej mapie, tylko
na wyświetlaczu..
Wreszcie etap "nocny". Co prawda tylko kilka godzin, ale
jest fajnie. Światełko przed dziobem błyska. Wiemy gdzie jechać, wszystko
OK.
Na Murterze przymusowy postój, bo wieje jak ch.. Wybieramy się na
spacer na pobliskie wzgórze, bo czemu by nie rozruszać nóg po kilku
dniach siedzenia. Trzeba przyznać, że warto się było wysilić. Widoki,
że hej! A najlepsze to chyba te fale pokryte białą pianą.. W drodze
powrotnej małe zakupy. Pięciolitrowe baniaczki z winkiem prezentują
się całkiem, całkiem.. Część załogi była pod takim wrażeniem, że wieczorem
powtórzyła spacer :-) Taaa, mieliśmy niezły ubaw kiedy wrócili :-)
Powoli wychodzi na jaw, że te kąpiele w poprzednie dni nie do końca
były takie dobre jak myślano - pojawiają się małe problemy zdrowotne.
Na szczęście mamy na pokładzie Panie i Pana Doktora (tzn. prawie,
bo jeszcze trochę nauki przed nimi ;-) ) i do sytuacji kryzysowej
nie dochodzi. Podziękowania za dzielną postawę w obliczu wroga!
Następnego dnia trochę zdechło. Udajemy się z wiatrem na N, do Biogradu.
Jeśli pominąć krótki wykład z podstaw nawigacji i imprezkę, to właściwie
nic ciekawego się nie dzieje.
Wreszcie na otwarte morze. Kurs na południe. Zamierzamy opłynąć wyspę
Kornat. W połowie drogi wiatr się wzmaga; zakładamy szeleczki (no
i co, panie bosman!?). Kto jeszcze może, to zjada kanapki. Wiadomo,
trzeba mieć jakiś wkład. Rzyganie przy pustym żołądku to nieciekawa
sprawa ;-)
Z lewej burty burza, z prawej wcale nie lepiej.. Ups, chyba nie zdążymy
uciec. Odpalamy silnik i zrzucamy żagle. W międzyczasie zapada zmrok.
Zaczyna się zabawa. Faaalaaaa. Łup! Hmm, były sobie suche ubranka..
Faalaaaa.. Łup! Faalaa.. Łup! W szybkim tempie przybywa Vice-Prezesów
;-)
Zaczyna
nawalać echosonda; widać przechyły nie służą jej na zdrowie. Mapa
twierdzi, że pod nami 150m głębokości, a zabawka że tylko 100m, 50m,
20m, 10m, 4m, 2m(!!) Może rybki!? Za pierwszym razem uciekamy, ale
potem dajemy sobie spokój. Pada hasło, że kiedy na wyświetlaczu ujrzymy
1m, to wszyscy wołają "Kochamy Panią Kapitan!" :-) To na
wypadek, gdyby nie wiadomo dlaczego pod kilem faktycznie więcej nie
było.. Taki okrzyk na ewentualne pożegnanie.. ;-)
Chowamy się za wyspę. Kapitan przejmuje od Trzeciego (Twardziel!)
ster, a mnie przypada nadzór GPSa i mapy. Życie jest pełne niespodzianek
i nie wiadomo, czy akurat nie trafi się awans do Zarządu, tak więc
na wszelki wypadek, przed zejściem na dół każę sobie przygotować woreczek..
Dociekliwych informuję, że skorzystać nie musiałem. :-)
Stajemy na bojce w znanej nam już zatoce Telascica. Ustalamy wachty
kotwiczne i kto wolny, ten idzie spać. Nad ranem przestawiamy się
w inne miejsce, bo zmienia się kierunek wiatru. Po co ma hustać, skoro
nie musi..
Niestety to już ostatni dzień. Uuuuuuuuuu... :-( Częściowo na żaglach,
częściowo na silniku obchodzimy wyspę Pasman i kończymy rejs w Sukosanie.
Pakujemy rzeczy i celebrujemy wieczorek kapitański. Pojawia się plan
wspólnego rejsu we wrześniu :-) - trzymajcie kciuki!
Rano pozostaje już tylko zdać łódeczkę i wskoczyć do autobusu.. No
dobra, przyznaję, że to nie takie hop. Musimy trochę na ten autobus
poczekać ;-) Za to droga powrotna mija o wiele szybciej niż przed
tygodniem w tamtą stronę.. :-)
Wojciech
Markiton
fot.
Gosia Talar, Adam Żuchelkowski