jacht: s/y
Mission
Misja
s/y Mission
...czyli wrażenia z rejsu na trasie Gdańsk - Barcelona
Nieźle... - Pomyślałam... - Ten jacht jest szerszy, niż długość mantry28, na której przepłynęłam pół świata! Hehe... ciekawe porównanie :) Uwielbiam wyzwania, więc nie mogłam zaprzepaścić okazji poprowadzenia takiego jachtu! Czy miałam obawy? - Owszem! Wiele! Zresztą chyba tylko wariaci nigdy ich nie mają. Im dłużej się żegluje, tym respekt do morza jest coraz większy! Ale i im dłużej w tym się siedzi, tym potrzeby są coraz większe, potrzeby sprawdzenia samego siebie, potrzeby przeżycia znów czegoś nowego, czegoś niesamowitego, niezapomnianego, będącego kolejnym cennym doświadczeniem... Tak to już chyba jest. Termin rejsu nie był najszczęśliwszy. Kwiecień - plecień na Bałtyku, bo przeplata - trochę zimy, trochę lata. W żeglarskim tłumaczeniu - często oznacza on zimno i sztormową pogodę, rzadziej słoneczną i spokojną. Nie wspomnę już o kolejnych odcinkach podróży - Morzu Północnym, Kanale Angielskim, Biskajach, Atlantyku... Dopiero na Śródziemnym można było spodziewać się więcej słońca i bluzeczek z krótkimi rękawkami :) Obawy były słuszne, choć Bałtykiem byłam bardzo miło zaskoczona. Niemal całe nasze morze przepłynęliśmy na silniku z powodu kompletnej flauty! Szok! Zresztą bardzo dobrze, inaczej pewnie zachodnie wiatry dałyby nam porządnie w kość. Dopiero przed fiordem Kilońskim rozpętała się burza z deszczem i silnym wiatrem. Potem już różnie bywało... Nie zapomnę np. 28-35 węzłów wiatru w twarz na całym Kanale Kilońskim (no poza nielicznymi bajdewindowymi odcinkami :), nie zapomnę też mgły w Kanale La Manche (gdzie statków przepływa codziennie całe mnóstwo!), czy uciekania przed burzą z piorunami tuż przed Cieśniną Gibraltarską. Ogólnie było zimno i wietrznie, często deszczowo i burzowo, aczkolwiek nie sztormowo. Uciekaliśmy wciąż przed sztormami i udawało się! A na Śródziemnym faktycznie świeciło nam już słoneczko!
Płynęliśmy tylko w trzy osoby! Chłopaków nie znałam wcześniej. Trochę mało do obsługi tak dużego jachtu! Rozpisywałam wcześniej wachty, analizowałam trasę, informacje nt. jachtu... wiele czasu nie miałam, wszystko działo się bardzo szybko, do tego armatorowi zależało na jak najsprawniejszym dostarczeniu jachtu do Barcelony... Szybko
poznałam się na chłopakach. Mimo moich wcześniejszych obaw, podział
na czterogodzinne jednoosobowe wachty okazał się jedynym słusznym.
Czasem trzeba było po dwie osoby siedzieć, przypilnować, wiadomo,
czasem awaria i noc nieprzespana... Zawsze jednak całą "trójką"
wchodziliśmy i wychodziliśmy z portów, sprzątaliśmy jacht i stawialiśmy
żagle. Pomagaliśmy sobie. Praca zespołowa odgrywa istotną rolę
każdego rejsu! Załogę miałam wykwalifikowaną i odpowiedzialną, pomocną i co najważniejsze - w morzu zawsze mogłam na nich liczyć! Krzysiek
był mechanikiem podczas rejsu. Pracuje na co dzień w firmie, która
produkuje katamarany Sunreef. Z racji częstego przebywania na jachcie,
nadzorowania prac podczas jego budowy - znał wiele szczegółów. Krzyśka
interesowały głównie instalacje oraz dwa nowe silniki Yanmar po 110
KM każdy. Dbał o nie jak trzeba! Drobne awarie były szybko naprawiane! Kto
już ze mną pływał doskonale wie, że nie przepadam za gotowaniem. Czasem
coś uda mi się zrobić, ale nie mam do tego smykałki. Jarek natomiast
jest świetny! Łowiliśmy dorsze, makrele i śledzie. Świeże rybki prosto z morza są przepyszne! Jarek potem je patroszył i smażył, gotował zupy i piekł mięso, przyprawiał sałatki i pięknie podawał do stołu. Aż chętnie wstawało się na posiłek po męczącej wachcie! A
teraz słów kilka o samym wyposażeniu jachtu... W
każdej kabinie była łazienka z prysznicem z ciepłą wodą, lustra i
wykładziny, klimatyzacja, tic-tak wyświetlający wskazania wiatromierza,
sondy i innych zintegrowanych z nim przyrządów (czyli będąc w kabinie,
niekoniecznie na mostku - wiem np. jak szybko płyniemy, jakim kursem,
wiem skąd wiatr wieje i jak mocno wieje, jaka jest nasza pozycja geograficzna
i ile mil nam zostało do wprowadzonego waypoint'a, wiem na jakiej
głębokości się aktualnie znajdujemy i jaka jest temperatura wody i
na zewnątrz... wiem wiele...) Mieliśmy także na pokładzie 2 lodówki i zamrażarkę, zmywarkę do naczyń i piekarnik, opiekacz, odtwarzacz CD i DVD, telewizor plazmowy (zintegrowany z ploterem, dzięki czemu stojąc w kokpicie widać było całą mapę i naszą pozycję!). Z generatorem było trochę problemów, ale w końcu wszystko się naprawiło. Nie można zapomnieć o odsalarce, telefonie satelitarnym, o radarze z funkcjami "arpa" (we mgle rewelacyjnie się sprawdzało, aczkolwiek obserwacja wciąż najważniejsza!), a elektryczny kabestan umożliwiał jednoosobowo postawienie 120 m2 grota (ręcznie? - to po takim rejsie zaczęłabym chyba startować w zawodach kulturystek hehe). Autopilot, wiatromierz, log i sonda - wydają się "normalką" przy tym wszystkim :-) Ciekawostką był zaś pilot do autopilota! Świetna sprawa np. w Kanale Kilońskim. Włącza się autopilota i jeżeli daleko jesteśmy od wyświetlacza -1,-10,+1,+10 (w końcu to ponad 18m długości i 9m szerokości!) - możemy używać właśnie pilota do autopilota, będąc w jakimkolwiek miejscu na jachcie. Elektronika jak to elektronika - lubi się psuć, nawet tak nowoczesna, a tradycyjne metody nawigowania nie zawodzą! Mieliśmy z Jarkiem swoje laptopy z mapami i dodatkowe dwa GPS'y, o mapy papierowe i REEDS'a trochę powalczyłam, ale w końcu udało mi się przekonać kierownictwo! GPS kilka razy się psuł, a co za tym idzie - nie mieliśmy pozycji na mapie. Dlatego nauczona doświadczeniem - zawsze biorę zapasowego GPS'a, a mapy papierowe - muszą być! Wydawało mi się, że manewrowanie tak dużym jachtem będzie trudniejsze. Nigdy nie zapomnę pierwszego odejścia i podejścia do kei jeszcze w Gdańsku, kiedy trzeba było przecumować się i stanąć drugą burtą... Pływałam wcześniej na katamaranach, ale mniejszych. Tutaj miałam dodatkowo ster strumieniowy, który faktycznie coś tam dawał, ale przy silniejszych wiatrach i tak wysokiej burcie jak na s/y Mission - pomoc była niewielka. Poza tym przerażała mnie ilość załogi - tylko dwie osoby! Stojąc za sterem na tzw."fly'u" (górny pokład katamaranu), skąd nie było widać rufy jachtu - cumowanie rufą do kei, gdzie trzeba nie dość, że złapać obydwa mooringi na obydwa kadłuby katamaranu, podać cumy rufowe, obłożyć, działać z odbijaczami i nie uderzyć o jachty obok stojące czy o pomost - nie powiem, nie było prostym zadaniem. Gorzej, kiedy jeszcze powiał boczny wiatr... Ale ...dawaliśmy radę! Zgranie zespołowe to podstawa! Chłopaki byli super! Trzeba było widzieć miny skipperów z innych jachtów... sam jacht sprawiał niesamowite wrażenie, jego wielkość i dostojność, w każdej marinie zwracaliśmy na siebie uwagę... Do tego wiecie, dla większości szok! Baba za sterem! Przepłynęliśmy 2670 Mm w czasie 383h żeglugi. Średnia imponująca: 7 węzłów! Katamarany są szybkie, rekord naszego s/y Mission to 25 węzłów podczas atlantyckich regat (które zresztą wygrał). Nam owszem, zależało na czasie, ale i przeprowadzeniu jachtu bez żadnych usterek. Stąd nasz rekord to "tylko" 14 węzłów. Zatrzymywaliśmy się w Gedser (południowy cypel Danii), potem na początku Kanału Kilońskiego w Holtenau i na końcu w Brunsbuttel. Dalej był Kanał Angielski i dopiero przystanek w Breście, Zatoka Biskajska i Vigo, gdzie spotkaliśmy Maćka z załogą bliźniaczego katamaranu o nazwie s/y Guapa. Dalej pożeglowaliśmy przez Cieśninę Gibraltarską do hiszpańskiego Almerimar. Tutaj nastąpił przymusowy postój techniczny. W końcu dopłynęliśmy do Vilanowej koło Barcelony, przekazaliśmy jacht właścicielowi i wróciliśmy do domów... Co najmilej wspominam? Delfiny... towarzyszyły nam niemal całą drogę! Bawiły się ze sobą, z nami, przepływały raz pod jednym, raz pod drugim kadłubem, umilając nam długie samotne wachty... Czasem były ich całe stada, a czasem tylko kilka, ale za to godzinami... Uwielbiam je! Gedser,
a właściwie pobliska wiatrakowa farma... Rewelacja! Wpłynęliśmy
awaryjnie do takiego malutkiego, ślicznego i przytulnego porciku na
południu Danii. Bosman portu poinformował nas o pobliskiej elektrowni
wiatrowej, składającej się z wielu wielkich trójpłatowych wiatraków,
pomiędzy którymi całkiem legalnie można przepłynąć. Ponoć Johannes
Juul w 1957 roku zbudował tę elektrownię. Myślę, że sam fakt dowodzenia i manewrowania tym "pływającym domem" dał mi ogromnie dużo satysfakcji. Kto wie, może kiedyś wybuduję swój jacht i wykorzystam niektóre rozwiązania z s/y Mission, a może po prostu - doradzę co nieco tym, których będzie na budowę tego typu jachtu stać :-) Do zobaczenia na morzach i oceanach! Z żeglarskim pozdrowieniami Małgorzata
Talar |
fot. Małgorzata Talar, Jarosław Piotrowski, Krzysztof Sójka, Mirosław Dragun (Almerimar)