jacht: s/y WODNIK II, PZ-926,
typ i powierzchnia ożaglowania: CONRAD 45; 80 m2
kapitan: MAŁGORZATA TALAR
skład załogi: GRZEGORZ FILIPIONEK, WOJCIECH MARKITON, AGNIESZKA MATKOWSKA, MARCIN KUCHARCZYK, MAGDALENA TALAR, TOMASZ WEJMAN, JOANNA BUDZYŃSKA, JUSTYNA ZADOROZNA, ARKADIUSZ WRZYSZCZ
data i port zaokrętowania: 20.08.2004 GDYNIA
data i port wyokrętowania: 03.09.2004 NYNASHAMN
rozpoczęcie rejsu: 20.08.2004
zakończenie rejsu: 04.09.2004
odwiedzone porty: HEL, RIGA, HANKO, KASNAS, PORTNASET, ASELHOLM, TORSHOLM, MARIEHAMN, FURUSUND, STOCKHOLM

w całym rejsie

-201H-

ilość
godzin
pod żaglami
na silniku
na postoju
przebyto mil
-173H-
-28H-
-138H-
-1010Mm-

 


 

Alandy 2004

Rejs tak właściwie zaczął się w maju, w Chorwacji ;-) Wtedy to bowiem zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie dałoby się tak jakoś razem zebrać i wyskoczyć latem na Bałtyk. W trakcie wieczoru kapitańskiego omówiliśmy plany przygotowań. Gosia rozejrzy się za łódką, dziewczyny się podszkolą - kurs na sternika - a ja pogadam z szefem na temat urlopu ;-)

Powoli wszystko zaczyna się układać. Termin ustalony, "project-leaderzy" uświadomieni, szef problemów nie robi. Zaczynam "odliczanie"... :-)

W Gdyni melduję się już w czwartek rano. Na "Wodnika" muszę jednak trochę poczekać; zjawia się dopiero późnym popołudniem. Przyjmuję zaproszenie na wieczorek kapitański, ale jako że wszystkie koje zajęte - a nie licząc Pani Kapitan, to sami faceci - na nocleg nie zostaję ;-)

Następnego dnia zjeżdża się załoga. Jedni wcześniej, drudzy później... Nie ma sprawy. I tak dzisiaj nie wychodzimy. W końcu mamy piątek ;-) Poza tym trzeba jeszcze zrobić zakupy - odwiedzamy Auchan i Macro.

Pod wieczór jesteśmy już w komplecie - pora zatem na przedstawienie załogi. Oczywiście, z podziałem na role :-)

Kapitan: Gosia
Zastępca: Grzegorz zwany Filipem, "Shrekiem" albo "Picusiem-Glancusiem"

Kasnas - wschód słońca
fot. Arek Wrzyszcz

Pierwszy: Wojtek, czyli ja
Starszy Pierwszej wachty: Arek - "Sąsiad"
Młodszych nie było ;-)

Drugi: Aga - "Kokietka"
Starszy, tj. chciałem powiedzieć Starsza Drugiej: Asia

Trzeci: Marcin ps. "Słodki Misiu". Hmm...
Starsza Trzeciej: Justyna - "Misia" alias "Sąsiadka"

Czwarty: Madzia, czasem zwana "Talar Młodszą"
Starszy Czwartej: Tomek. Jak mówi Gosia - "Przystojniak". No, no, tylko co siostry się nie pobiją... ;-)

I to chyba już wszyscy. Jeśli kogoś pominąłem, to proszę o kontakt... ;-)

Dlaczego "Sąsiad" i "Sąsiadka"!? Bo spali w mesie na jednej burcie, tylko jedno u góry, a drugie na dole... Co do innych "ksywek", to nie wiem... Może zdjęcia Wam pomogą...

Wreszcie ruszamy. Kierunek: Hel, gdzie zamierzamy uzupełnić zapasy o kilka rzeczy o charakterze imprezowym oraz dokonać odprawy. Słoneczko grzeje, humor dopisuje - trzeba to wykorzystać. A więc obiadek minimum: flaczki do garnka; podgrzać i gotowe. Głowy pełne marzeń, nikt nie protestuje... Z taką załogą, to żyć, nie umierać! :-)

Goście ze Straży Granicznej prawie że załamują ręce. "Wodnik!? Znowu?" No a jak? Popularność zobowiązuje. Hel to pewnie numer 2, po Władkowie, jeśli chodzi o odprawy graniczne. Sprawnie, grzecznie, bez kłopotów. He, he, jak sobie człowiek przypomni wydrukowaną kiedyś w "Żaglach" historyjkę o wopiście szybszym od światła... ;-)

Noc mija spokojnie; problemy zaczynają się nad ranem. Mamy Prezesa! A właściwie to Panią Prezes, co chyba akurat nikogo nie dziwi... ;-) Niespodzianką natomiast okazuje się brak zainteresowania Czekoladą. Tak, tak, z wielkiej litery, bo chodzi o tą wyjątkową Czekoladę... dla Prezesa. :-) Ja tu, kurcze, specjalnie szukałem w sklepie takiej ekstra, a oni mi teraz, że nie jedzą... Kapitanostwo skosztowali, Pierwszy też nie pogardził. Ktoś tam jeszcze skubnął i tyle... Jakoś ciężko schodziła... ;-)

Taaa, Pierwszy nie pogardził, pamięta dokładnie, bo pół godziny później żałował. Czekoladka, z nadzieniem bodajże kawowym, to nie jest najlepsza zakąska po miętowej herbatce... Hmm, no jak by to tak delikatnie... "Zwrocik" o smaku herbatki miętowej, ale w kolorze brązowym :-D Ot, takie tam efekty specjalne... ;-) Na szczęście nie było aż tak źle i już po kilku godzinach organizm się "uodpornił". Ominęła mnie tylko połowa obiadku ;-) Pomidorowa z ryżem była OK, ale gołąbków/pulpetów, czy co to tam było, wolałem w mesie nie kosztować... A do kokpitu podać nie chcieli :-( Nawet całkiem słusznie, ale o tym później...

Ląd! Widać ląd! Dochodzimy do wejścia na Zat. Ryską. Po prawej las, gdzieniegdzie jakaś wieżyczka, tudzież maszt. Po lewej, gdzieś w oddali, Saaremaa. Załoga się ożywia. Ryga już blisko! Wkrótce prysznic! :-) Eh, wkrótce, jak wkrótce... Jeszcze całkiem spory kawałek wody przed nami. Tymczasem podziwiamy latarnię na skałkach. Wiatr, woda, słońce i skałki - widoczek z cyklu "życie jest piękne"... :-)

Do Rygi wchodzimy nad ranem, gdzieś koło 0500. Na odcinku falochron - marina Pani Kapitan podaje herbatkę. Dodatkiem miał być sok malinowy, ale jako że Zastępca dzielnie czuwa, a pierwszej wachcie lecą nadgodziny, dostało się po odrobince prądu... ;-) Cumujemy i.. zaczynamy imprezkę! Asia świętuje urodziny - "Sto lat!" o 0600 to jeszcze nie śpiewałem... :-) Uroczyste śniadanko, zabawa na pokładzie oraz kei i wycieczka do miasta. Potem krótki odpoczynek i kąpiel w basenie. Zdjęcie tego ostatniego można podziwiać w "Wybranych portach Bałtyku".

Zastępca odwiedza jeszcze denstystę - jeden ząbek mniej - i późnym popołudniem wychodzimy w morze. Przejścia między wyspami nie sprawdzamy. Tak jak przyszliśmy, obchodzimy Saaremę od południa, by potem odłożyć się na N. Kierunek: Tallin, osławiony opowiadaniem poprzedniej załogi.

Wiatr się wzmaga, fala rośnie, czyli powtórka z rozrywki. Wachta kambuzowa to całkiem niezła zabawa! Na lewym halsie jest spoko, bo można zaprzeć się nogą o burtę nad kuchenką. Na prawym gorzej, bo każde huśtnięcie kończy się lądowaniem w nawigacyjnej. Problem rozwiązują dopiero szeleczki, zapięte na krótko do takiego uchwytu pod bulajem. Tak na wszelki wypadek, kolejne wąsy zostają rozpięte w poprzek wyjścia z kambuza...

Kiedy już się nie choruje, to zabawa w kambuzie zaczyna się podobać :-) Do tego stopnia, że i nadgodziny niestraszne ;-) Nóżka tu, nóżka tam i półprzysiad, tak żeby się zaklinować... Dodatkowo szeleczki i jazda! Dobra, dobra, koniec reklamy, bo jeszcze następnym razem Pani Kapitan przydzieli mi cały etat w kambuzie, a przecież na pokładzie i w nawigacyjnej - ach, te mapy, chyba mam do nich słabość... - najciekawiej!

Byłbym zapomniał, czasem zdarzają się wypadki. Huśt w jedną, huśt w drugą i... jakiś dziwny hałas... Jakby coś leciało i rozpadało się na kawałki. Hmm, chwila nieuwagi i już po miseczkach... Tylko jedna się ostała... A mówią, że Arcopal się nie tłucze... :-( Taaa, sprzątaliśmy przez ponad tydzień, bo co rusz szkło się skądś wysypywało...

A że nieszczęścia chodzą parami, to prawie równolegle zaliczyliśmy mały pożar. W kambuzie :-) Zaczęło się tak całkiem niewinnie - aby zapalić gaz, trzeba było na moment odłożyć gdzieś garnek z gołąbkami... Trafiło na zlew, bo wiadomo, że tam najbezpieczniej. OK, gaz zapalony. Garnek idzie na palnik, a tu za chwilkę czuć, że coś się pali. Ch..., co jest!? No przecież mieszam! Zakręcam gaz, a tam ciągle ogień. Ups! W toku dochodzenia wychodzi na jaw, że to przyklejona do dna garnka pianka po Ludwiku... Dokładnie! Resztki po poprzednim zmywaniu "za Chiny Ludowe" - dla tych co nie wiedzą, to taki odpowiednik "ch..." ;-) - nie chcą opuścić wspomnianego przed chwilą zlewu. Co gorsza, od czasu do czasu występuje "efekt wieloryba"... Podsumowując: podróże kształcą! :-D

To był w ogóle jakiś pechowy dzień. Chwilkę później wysiadła elektryczna pompka zęzowa, "podłączana ręcznie" do zlewu ;-) Oczywiście, zorientowaliśmy się dopiero wtedy, kiedy trzeba było wypompować zawartość zęzy... W ruch poszła ręczna, zainstalowana w kokpicie, i... kolejna niespodzianka. Nie, nie, pompa chodzi, ale za to woda nie chce spłynąć z kokpitu! Odpływy - to też szpigaty!? - zatkane... Wspomniałem coś o tym, że w kokpicie nie jada się posiłków? To już wiecie dlaczego... Dzielna załoga walczyła z pomocą garnka :-) Dopiero jakiś czas później "Shrek", czyli Zastępca, i Trzeci zlokalizowali przerwany kabelek i usunęli awarię. A odpływ z kokpitu też się odetkał. Tak sam z siebie :-)

fot. Tomek Wejman

OK, to teraz kilka słów o głównej atrakcji rejsu ;-) Siedzimy sobie z Sąsiadem na wachcie i bacznie rozglądamy się dokoła, bo w pobliżu często przechodzą promy. W pewnym momencie oczom nie możemy uwierzyć. Idzie sobie chmurka, a spod niej wyrasta "lejek"... Rany! Najprawdziwsza trąba powietrzna! I do tego wali na nas! "Gosia! Odpal silnik i chodź na górę! Szybko!" Pani Kapitan - stoicki spokój. Co kapitan, to kapitan. Spokojnie odpaliła silnik, przyjrzała się trąbie, zatwierdziła kierunek ucieczki i.. tyle. A my podobno panikę robimy... ;-) Jeszcze tylko każdy musi sobie to dziwo obejrzeć; jakieś fotki itp. W końcu na Bałtyku to niecodzienne zjawisko.

Wiatr powoli kręci na wschodni, czyli prosto w pysio. Wychodzi na to, że z Tallina nici... Po krótkich konsultacjach zmieniamy kurs na Hanko, Finlandia, gdzie udaje nam się dotrzeć jeszcze tego samego dnia. Odprawa u pograniczników i po dłuższej chwili - trzeba przejść całkiem spory dystans - stoimy przy kei.

To co? Kolejna imprezka!? :-) Dlaczego nie, w końcu trzeba odreagować spotkanie z trąbą... ;-) Sielankę przerywa gość, lekko nagazowana Finka. Skoro już sama weszła na jacht, to zapraszamy do mesy. Częstujemy czym chata bogata, a babka w płacz... Konsternacja. Dyżurny psycholog zaczyna drążyć... Mała kłótnia "rodzinna" w czasie weekendowego rejsu... Skutki? Panowie siedzą sobie na łódeczce i piją piwo, a pani została na kei... Bez butów, bez bagażu itp. itd. Rozmowa z panami, poza wymianą "pozdrowień", niczego nie załatwia. Proponujemy zatem telefon do rodziny/znajomych ew. na Policję, ale pomysł jakoś nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem... Pani stwierdza, że nie będzie nam przeszkadzać i odchodzi w kierunku bosmanatu. Poranny widoczek "rodzinki w komplecie" pozwala stwierdzać, że sprawa się wyjaśniła... ;-)

Bandera przyciąga. Odwiedza nas Polak pracujący w pobliskiej fabryce, o ile dobrze pamiętam, zbrojeniowej. Oferuje samochodową wycieczkę po okolicy, z kilkoma przystankami w sklepach z co przystępniejszymi cenami. Propozycję przyjmujemy z entuzjazmem. W końcu trzeba uzupełnić zapasy - ach te urodziny... ;-) - i kupić jakieś miski, w miejsce tych, którym nie udało się dojechać w całości. Przy okazji dowiadujemy się którędy najlepiej przejść do Mariehamn i co warto zobaczyć po drodze. Wielkie dzięki!

W ramach rozrywki: szycie żagli. Siedzi sobie człowiek na pokładzie i macha igiełką. Tam, i z powrotem, przeciągnąć, dociągnąć, tam, i z powrotem... ;-)

Od tego miejsca taryfa ulgowa. Z prawej wyspa, z lewej wyspa, niby wieje, a nie huśta :-) Takie większe Mazury, z tym że widoki ciekawsze - skałki robią wrażenie. No i nie ma tłumu ludzi. Spokój. Cisza. Podziwiamy chatki na wyspach. Przy każdej sauna z pomostem - rozgrzać się i hop do wody! Ale bajer!

Na noc stajemy w Kasnaas. W zasadzie nic specjalnego. Prysznic, imprezka szantowa, a rano sauna i heja dalej :-)

Kolejny postój wypada w Portnaaset, takim małym porciku w wąskiej cieśninie. W zasadzie to mieliśmy się zatrzymać tylko na czas obiadu, ale... spodobał nam się "dancing" ;-) Taki lepszy ogródek piwny przy małym polu campingowym nad wodą. Szybki obiad, zmiana ciuchów i do stolika, i na parkiet. Hmm... zdecydowanie obniżyliśmy średnią wieku imprezowiczów; dziewczyny były rozrywane ;-) Dla tych, co już dłuższy czas z dala od cywilizacji, przy barze ustawiono komputer. Podobno z dostępem do Internetu. To się nazywa europejska wieś! ;-)

W nocy akcja. Ścigają się dwie motorówki. Sądząc po niebieskich błyskających światełkach, Policja w akcji. Stoimy dziobem do brzegu; z kokpitu niezły widok na wodę, tyle że ciemno... ;-) Służby porządkowe górą - zdecydowana przewaga prędkości. Kilka krzyków, zatrzymanie, przejęcie i to by było na tyle. Nikt nie strzelał...

Wychodzimy wczesnym rankiem. Żadnych skomplikowanych manewrów, więc nie trzeba budzić całej załogi. Co niektórzy lekko się potem zdziwili: "O, płyniemy..." :-D

Skałki schodzące prosto do wody wręcz zachęcają do postoju. Problem tylko w tym, że nikomu nie chce się walczyć z kotwicą. Wątpliwości co do tego, czy kotwica będzie trzymać, dodatkowo zniechęcają. Nie będziemy ryzykować, skoro nie trzeba. Lenistwo górą!? ;-)

Trafia się jakaś mała dzika przystań. Oho! Coś dla nas! :-) Zastępcza echosonda - podstawowa wysiadła w czasie poprzedniego rejsu - wariuje; podejście dostarcza odrobinki emocji. Do tego niewłaściwie podana cuma spada do wody... Ale mi głupio było...

Po zacumowaniu okazuje się że stoimy na przystani promowej Aselholm. Rozkładu jazdy nie widać; może akurat nic nie przyjdzie... Rozpoznanie terenu owocuje gromkimi okrzykami: "Grzyby! Grzyby!". Jeden koło drugiego, gromadka koło gromadki... Będzie zmiana w jadłospisie :-) Ustalamy jeszcze tylko poprawki do wacht kambuzowych - Druga dwa dni gotuje obiad, a Pierwsza dwa dni zmywa naczynia i sprząta - i wszyscy są zadowoleni.

Korzystając z postoju planujemy kąpiel. Niestety nie wszystkim udaje się ją zrealizować, bo nagle pojawiają się samochody. Ups! Trzeba zwolnić nabrzeże, bo za chwilę przyjdzie prom. Ch...! On już jest! Zwijamy się w tempie ekspresowym, co kończy się stratą jednego ręcznika. Na szczęście mamy kilka w zapasie.

Wokoło skałki. Wszystko fajnie, ale tylko do momentu, w którym okazuje się, że któregoś z kolei światła nie widać. Żarówki wysiadły!? A może wyłączyli!? W końcu tutaj, to już po sezonie. Stajemy w pierwszym napotkanym porciku - Torsholm. Jakiś statek przycumowany, ale nikogo nie widać... Nie ma co kombinować, idziemy spać.

Nad ranem szybciutko odchodzimy, z nadzieją, że jeszcze dziś osiągniemy Mariehamn. W celu przyspieszenia, po kilku zwrotach rezygnujemy z halsowania w wąskich przejściach. Troszkę szkoda, bo zabawa jest niezła - sztag za sztagiem w odstępie pojedynczych minut, czyli "czuj się jak na regatach" - ale... papierosy się kończą! ;-)

Woda coraz szersza, a pewnie i głębsza. "Dość tego hałasu! Żagle staw!" Pojawia się życie; od czasu do czasu przechodzi jakiś prom. Na tle wysepek robi całkiem niezłe wrażenie. Hmm, czego to człowiek nie wymyśli...

Mariehamn tuż, tuż, a wiaterek zdycha. Sztil. No cóż, woda jest, jedzenia jeszcze nie brakuje, akumulatory naładowane, kingston sprawny... Myślę sobie: zapalimy światełka i postoimy do rana...Uff! Dobrze, że nie mamy rei, bo chyba bym zawisnął... ;-) Zapomniałem o tytoniu... Argumenty są "mocne", więc odpalamy silnik ;-) Byście widzieli tą radość! Gitara, szanty i czekolada... To taki politycznie poprawny odpowiednik zawołania "kobiety, wino i śpiew"... ;-)

Po jakiejś godzince z hakiem cumujemy w Mariehamn. Z marszu uderzamy pod prysznice, a tu... niespodzianka. Jako że już po sezonie, strona dla panów zamknięta. "Pójdźmy razem pod prysznice..." jakoś nie zdobywa uznania, a zatem nie pozostaje nic innego jak TDM - Time Division Multiplexing ;-) Dla tych co nie jarzą, przybliżony odpowiednik z "Radia Kierowców" - wahadłowo...

W międzyczasie pojawia się kolejny jacht pod biało-czerwoną. Też Opal! Z początku podchodzimy do siebie z taką pewną nieśmiałością, ale po chwili lody zostają przełamane. Umawiamy się na wspólny wieczorek szantowy. Keja nasza! Było tam wprawdzie jeszcze kilka jachtów, ale przy nas nie mieli szans. Woleli nawet nie próbować...

Panią Kapitan boli ząb. "A może by tak do dentysty?". Uparta sztuka; broni się dzielnie, ale w końcu daje się przekonać. Dodatkowy czas wolny jakoś nikomu nie przeszkadza. Część załogi wybiera się na miasto, część odpoczywa na jachcie - szycie kliwra i te sprawy...

Przed odejściem, kolejny atak na "city". Tym razem do salonu, po "komórkę"... Za całkiem fajne pieniądze udaje się nabyć roczny telefonik. Podobno sprawdzony; na miejscu był serwis. Model? Nie pamiętam... Zapytajcie Trzeciego - szczęśliwego posiadacza. Hmm, swoją drogą ciekawe, czy zabawka jeszcze działa... ;-)

Ruszamy dalej. Krk: Sztokholm! Vasa czeka! I wszystko byłoby fajne, gdyby nie fakt, że już za moment koniec rejsu... :-( Ostatnie przejście większą wodą, trochę zabawy w szkierach, imprezka i... "pa, pa". W ramach poprawy humoru zaczynamy snuć marzenia o kolejnej wyprawie. Trzymajcie kciuki za Chorwację 2005 :-) A potem... może pływy na Północnym... ;-)

Pod szwedzkim brzegiem robi się jakieś zamieszanie. Coś nie tak z latarnią Tjarven. W sumie to do dzisiaj nie wiem, czy ona miała świecić, a nie świeciła, czy na odwrót... Grunt, że na nic nie wjechaliśmy i można sobie było spokojnie zjeść kolejny kisielek. "Słodka chwila" podstawą zapasów! To była reklama...

Dochodzi 0100. Oczka się kleją. Pora poszukać jakiejś przystani. Mapa mówi, że pod ręką mamy Furusund. Hmm, no czemu by nie... Pomost solidny, światła się palą, tyle tylko, że nikogo nie widać. Na szczęście to nie żaden problem; prysznice i sauna otwarte. A że już późno i szkoda czasu na "ceregiele", sauna koedukacyjna... No nie no, spokojnie! Pełna kultura! Tak wielkich ręczników to jeszcze w życiu nie widziałem... ;-)

Za to nad ranem mały stres. Siedzę sobie na kibelku i dumam... a tu nagle jakiś hałas. Spoko, myślę sobie, traktor jedzie... Ej no, moment! Traktor!? Kur...! Gdzie ten papier! Zrywam się i lecę, w te pędy wyskakuję z budynku. Patrzę... i widzę... że jednak dobrze myślałem... O wy świnki! Chcieliście mnie tu zostawić!? Samego!? Białowłosym Szwedkom na pastwę!?

Podobno myśleli, że spałem... No, no, radzę uważać, bo z Pierwszym, to już prawie jak z szefem ;-) Wprawdzie jeszcze nie kapitan, ani nie zastępca, ale... "Szanuj Pierwszego swego, bo w następnym rejsie trafisz na gorszego!"

W tym miejscu mała dygresja. Kapitana... swego, oficera... swego, załoganta... swego, ale załogantkę... swą/swoją! Aż się prosi, żeby ogłosić konkurs na najciekawsze dokończenie "Szanuj załogantkę swoją..." :-D OK, propozycje można nadsyłać na wmarkiton@wp.pl Tylko błagam, tak co nie będę musiał zmieniać konta... Najciekawsze hasło - uwaga: stanie się "własnością publiczną"! - zostanie nagrodzone kartką z kolejnego rejsu. Pamiętajcie o podaniu "analogowego" adresu! Aha, możecie też zaznaczyć, czy widok jakiejś marinki z lotu ptaka będzie OK. Oczywiście, powyższa uwaga nie dotyczy Don Jorge...

Koło południa kambuz melduje, że powoli kończą się zapasy. Co prawda jest jeszcze sos boloński w woreczkach, nawet w dużych ilościach, ale sami wiecie... Tak przy okazji, nadmiar tego "specjału" to skutek małego niedopatrzenia. A dokładniej mówiąc, efekt uboczny wyjazdu na zakupy w towarzystwie przedstawiciela innej załogi. I puść tu kapitanów na zakupy... - tak, tak, to nie pomyłka, wybrały się "dwa kapitany"! Eh, szkoda gadać... Wychodzi na to, że teraz Oni mają nadmiar chińskich zupek, a my ten nieszczęsny sos ;-)

Chcąc załagodzić sytuację, Kapitan proponuje krótki postój - "Może jakieś grzybki się znajdą..." ;-) Pech chce, że nic z tego. Stajemy wprawdzie przy lasku, ale z grzybami jak z Totkiem - czyt. "Jak trafię szóstkę...". Nie ma zmiłuj się, ostatni obiadek to spaghetti z sosem bolońskim... Chyba że jakiś sponsor się znajdzie ;-)

Podejście do Sztokholmu to halsówka pod Vaxholm. My podziwiamy twierdzę, a zgromadzeni na przystani promowej turyści nas. To ten fotogeniczny przechył ;-) Niestety, z trimaranem rodem z fotek z "Żagli" czy "Rejsu" nie mamy szans. Rany, ale to pędzi! A przechył też ma lepszy niż my...

Sztokholm. Podekscytowani kierujemy się ku Marinie Vasa, a tam... kartka: "Nieczynne". Uuu..., to kiepsko. Z jednej strony szkoda, że zaskoczyliśmy dopiero po wejściu między pomosty, ale z drugiej... Pani Kapitan mogła wykazać się opanowaniem manewrów na Opalu. W wyniku nieporozumienia - wchodzące jednostki nie chcą nas wypuścić! - trzy razy przerabiamy zawracanie z zacieśnioną cyrkulacją...

Uderzamy w kierunku centrum. Dostajemy pozwolenie na cumowanie do burty miejscowego jachtu, ale szczerze mówiąc, niezbyt nas to zadowala. Do toalety daleko, a poza tym, odrobinkę niebezpiecznie, bo dwa razy trzeba skakać. Nie no, w takich warunkach nie można robić imprezy... ;-) Cumuje do nas inny Opal - ale tratwa się zrobiła :-) - ale jego załoga dochodzi do tego samego wniosku co my. Chwilę później odchodzą poszukać szczęścia gdzie indziej...

Na nas też już pora. Sprawdzamy czy coś się nie znajdzie po drugiej stronie, ale jako że nic z tego, wracamy w stronę wyjścia. Ostatecznie udaje nam się zacumować w takiej małej marince na prawym brzegu (patrząc od strony większej wody!). Cecha charakterystyczna: na podejściu wszystkie cztery kardynałki, jedna koło drugiej :-) Jakiś wrak!? Okazuje się, że w marinie stoi kolejny jacht pod biało-czerwoną. Jako że jednak mamy w planie imprezkę kameralną, p.o. wieczorku kapitańskiego, bliższej znajomości nie zawieramy. Poza tym, niezbyt nam przypada do gustu propozycja spaceru do Vasa Marina w celu... "nasrania" na keję za to że zamknięte... Ludzie! Bez przesady!

Imprezka jest OK. Przy okazji powstaje "remake" pewnej popularnej szanty, ale szczegóły to może innym razem... Trochę tylko szkoda, że Pani Kapitan szybko nas opuszcza, ale na dokuczliwy ból zęba niczego nie poradzimy. Mówi się trudno... Hmm, zatruć!? ;-)

Rano przestawiamy się w okolice Muzeum Vasa. Marina wprawdzie ciągle zamknięta - okazuje się, że jakieś targi, czy coś - ale udaje się zacumować kawałeczek dalej, przy jakimś opuszczonym nabrzeżu. Kto jeszcze nie miał okazji, to zwiedza muzeum, część ludzi wybiera się na miasto, a reszta postanawia spędzić wolne przedpołudnie na opalaniu się. W końcu trzeba korzystać póki się da; za chwilę jesień...

Wczesnym popołudniem oddajemy cumy i rozpoczynamy ostatni odcinek podróży. Południowym przejściem udajemy się do Nynashamn. Po drodze podziwiamy most i cieśninę Baggensstaaket. Wąsko. W niektórych miejscach wchodzimy w bramki tak prawie że na styk. Ale byłby numer gdyby pojawiło się coś z przeciwka :-)

Z ostatnim obiadem nie jest tak źle. Mamy jeszcze Nutellę! :-) Makaron z "czekoladką" smakuje całkiem nieźle! A przynajmniej tak twierdzą Ci, którzy jak tylko mogą unikają sosu bolońskiego... ;-)

Do mariny docieramy nad ranem. Chwilka snu, a potem bierzemy się za pakowanie bagaży i sprzątanie jachtu. Rany, szkoda że to już koniec...

Wojciech Markiton

Riga... przypłynęlismy ok. 0600... Co tam się działo...:-) w każdym razie wszystkich zdjęć nie możemy tu pokazać :-)


Przedstawmy po krótce wspaniałą załogę s/y "Wodnik II".
Gdyby nie Ci ludzie... -na rejsie nie byłoby tak fajnie!!!
Ciągły ból brzucha od śmiania się, bania, tańce, śpiewy, zabawy, sztormy, trąba powietrzna, szycie żagli, akcje z wyrywaniem zęba
raz w Riga, a potem jeszcze powtórka z rozrywki w Mariehamn, zbieranie grzybów, dziwne sny, nieświecąca/świecąca latarnia,
akcja z osą, sauna, zabawa na promie i wiele, jeszcze wiele innych niezapomnianych wspomnień...

AGNIESZKA: Oficer II, "Kokietka" :-), dbała o pełne bakisty prowiantu, (choć ostatnie 2 dni spędziliśmy przy sosie bolońskim:-), ale to nie Aga kupowała zarcie, a ja się nie przyznam:-); w ogóle - zajebista kobieta; przyjaźni się z Marcinem ;-), szleństwo na promie

ASIA: Wachta nr II, dzielnie wykonywała obowiązki kambuzowe w sztormie, zresztą nie tylko kambuzowe: był sztorm, stan morza 4-5, trzeba było zrzucić grota, sklarować, założyć drugiego i zarefować... Widzicie faceci! Kobiety też potrafią być dzielne i silne!!

Wachta nr II w pełnym składzie; team Asia & Aga


Shrek & Przyjaciele :-)

MARCIN: Oficer III, "Słodki Misiu", wesoły, sympatyczny, konkretny, roztrzepany... - cały Marcin, a, i uczył sie grać na gitarze :-)



Madzia

FILIP: Z-ca KPT.; "Shrek"; "P.- g." :-) - świetny żeglarz, specjalista od ciężkiej roboty (sterociągi, pompa zęzowa, sonda, sztorm i zabawa z żaglami, itp.),
mozna na nim polegać (osa!!!);

od lewej: Filip, Gosia, Tomek & Madzia, Aga, Misia, Marcin
TOMEK: Wachta nr 4, jak trzeba - czy w sztormie, czy w ciszy - zawsze można na Tomka liczyć, przystojniak...

MADZIA: Oficer IV, "Talar!!!", zakręcona, szalona, kochana, nauczycielka aerobiku:-)


AREK: Wachta nr I; "Sąsiad", zadowolony, uśmiechnięty, już St.j., wszystko O.K., na wachcie z Wojtkiem zauważyli trąbę,
w zeszłym roku obydwaj przeżyli hardkor na Bałtyku... hm... zbieg okoliczności..?

WOJTEK: Oficer I; szalał na całego, tańce w Riga, Portnaset, raz w sztormiaczku, a zaraz bez :-), mostek na promie wywarł niesamowite wrażenie!,
wpsaniały człowiek!!


Imprezka w Rydze (Talar*2 & Wojtek)



Arek za sterem (Picuś-glancuś II ? :-)), Aga i Tomek

Alandy... pięknie, dziko... Zatrzymaliśmy się w Aselholm, na
małej wyspie... - mnóstwo grzybów i jagód... hm... pyszne było!!!

Grzyby... mniam, mniam :-)

Twierdza w Vaxholm


Aga & Gosia, Tomek, Madzia, Wojtek

 

 

fot. Agnieszka Matkowska