jacht: s/y MOKOTÓW, PZ-849,
typ i powierzchnia ożaglowania: CONRAD 45; 80 m2
kapitan: MAŁGORZATA TALAR
skład załogi: MACIEJ ADAMCZYK, PAWEŁ ŻUCHOWSKI, ADAM MOLENDA, IRENEUSZ KONDRACIUK, BOGDAN KIEBZAK, DARIUSZ KACZMAREK, ŁUKASZ ROSENKIEWICZ, WITOLD CZERWIŃSKI
data i port zaokrętowania: 25.09.2004 HAMBURG
data i port wyokrętowania: 02.10.2004 DEN HELDER
odwiedzone porty: CUXHAVEN, HELGOLAND

w całym rejsie

ilość
godzin
pod żaglami
na silniku
na postoju
przebyto mil
-57H45'-
-26H-
-81H-
-360Mm-

 


 

 

 

Latarniowiec z Hamburga


Od prawej: Adam, Darek, Bogdan, Gosia, Łukasz, Irek, Marek

Helgoland... - tylko Darka brakuje :-(

Jest pażdziernik, Morze Północne... - non comments:-)

Gdzies na Północnym...

Cuxhaven...
fot. Darek Kaczmarek
Wspomnienia z rejsu ...
Kapitan Małgosia


"Jest niewysoka, ma długie włosy, mnóstwo wdzięku i ciągle jeszcze studencki styl ubierania się i mówienia. Kieruje jachtem oraz załogą składającą się z ośmiu mężczyzn.

Na Morzu Północnym największe wrażenie robią platformy wiertnicze. Żelazne mastodonty wyglądają jak piramidy. Nocą podobieństwo jest łudzące, bo jaskrawą żółć w kształcie stożka widać na wiele mil wokół. Niektóre wieże mają pomarańczowe, zielone, fioletowe czy niebieskie reflektory w najrozmaitszych miejscach. Czasem światła układają się w węże lub girlandy i wtedy platformy wyglądają jak świąteczne choinki.

W ciemnym otworze zejściówki pojawia się dziewczęca sylwetka.

- Jaki kurs na kompasie? - pyta kapitański głos.

Pierwszy raz zobaczyliśmy Gosię w basenie jachtowym w Gdyni, gdzie czekaliśmy na mikrobus mający zawieźć nas do Hamburga. Dziewczyna - kapitanem? Niewysoka, długie włosy, mnóstwo wdzięku i ciągle jeszcze studencki styl ubierania się i mówienia. Jacht, ona jedna oraz ośmiu mężczyzn, z których większość od lat kapitanuje sobie na Adriatyku lub morzach greckich.


Porno z syrenami

Na północy najważniejsze są pływy, czyli przypływ i odpływ. To z ich powodu większość polskich żeglarzy wybiera się na te nieprzyjazne wody. Odbycie stażu tam, gdzie trudne warunki żeglugowe są codziennością, to niezbędny warunek uzyskania najwyższych stopni żeglarskich.

W Hamburgu cały port, z wyjątkiem betonowych nabrzeży, dwa razy na dobę wznosi się kilka metrów w górę, po czym kilka metrów w dół - opada. Pionową wędrówkę odbywają statki handlowe i pasażerskie, jachty, promy, pływające dyskoteki i kawiarnie, hydroplany czekające na amatorów podniebnych wycieczek, portowe toalety i prysznice... Przystanie usytuowane są na Elbie, zaś związane z morzem pływy osłabiają lub wzmacniają rzeczny nurt. Trzeba wiedzieć, o której wypłynąć, bo pod prąd nie da rady, z prądem zaś dostajemy takiego kopa, że połykamy przestrzeń jak motorówka.

Pierwszego wieczora zawsze powstaje dylemat: gdzie się wybrać: do filharmonii, teatru czy dzielnicy rozkoszy? Ciekawsze niż osławiony Reepehrbahn jest jego otoczenie - wąskie uliczki z knajpkami i sklepy pełne starych akcesoriów związanych z morzem. Ulica, będąca symbolem rozwiązłego seksu, stanowi pod względem widokowym pomieszanie Alei Jerozolimskich z cyrkiem na skraju bankructwa. Jest szeroka, z wysokimi budynkami po obu stronach, zaś nagie biusty oglądać można gdzieniegdzie na elewacjach, u malowanych na tynku, niezbyt urodziwych niewiast z rybimi ogonami, z których łuszczy się farba. Grupki starszawych Japończyków z kaskadami aparatów fotograficznych i kamer na szyjach dają się zaganiać do kin porno naganiaczom w wypłowiałych liberiach. Właściciele przybytków rozkoszy przy kilku uliczkach dochodzących do Reepehrbahnu, zachęcają do odwiedzin lokalu dyskretnymi zdjęciami półnagich dziewcząt. Najciekawsze jest to, że na końcach tych uliczek stoją... świątynie najróżniejszych wyznań. Widocznie inwestorzy uznali, iż każdemu po unurzaniu się w grzechu należy dać szansę poprawy.


Słona woda

Wyszliśmy o drugiej w nocy, razem z odpływem, mając przed sobą 80 km żeglugi po rzece. Elba aż do swego ujścia w morze jest jednym wielkim portem. Samo miasto, widziane z wody, a podświetlone feerią różnokolorowych świateł, robi wrażenie niezwykłe. Mija się wieże, iglice, kopuły, olbrzymie bryły gmachów o fantazyjnych kształtach. Udziwniona architektura współczesnych czasów to oznaka zamożności, dzięki której tworzyć można, wyłącznie dla przyjemności oka, niezwykłe miejskie pejzaże.

Ruch statków na rzece jest spory, nasz "Mokotów" to przy nich drobina i gdyby któryś nas potrącił, nawet by nie zauważył. Gosia jest twarda, nie śpi, krąży między stołem nawigacyjnym, gdzie kontroluje mapy i wskazania GPS, a pokładem, gdzie ma "oczy dookoła głowy". Światła nawigacyjne na brzegach oraz migające pławy pozwalają żeglować bezpiecznie podczas najczarniejszej nocy. Żal przypominać sobie Wisłę, która na lwiej części swojej długości jest pod względem nautyki martwa.

Cuxhaven, port u wrót Morza Północnego, to miejsce szczególne patrząc z punktu widzenia... ochrony przeciwpowodziowej. Miasteczko ma wiele przewyższających je nasypów, wiaduktów i murów, identycznych jak ten na zakolu Wisły pod Wawelem. Oglądać tu można, w zaskakujących miejscach, grube drzwi, potężne wrota, zastawy, bramy jazów i spustów. Wszystko to jest otwarte dla ruchu pieszych i samochodów. Gdyby jednak rzeką ruszyła wielka fala, cały ten system bezpieczeństwa, zamykany przez miejskie służby, chroni miasto z wielką skutecznością.

Przy pomoście, tuż za nami, przycumował "Berg" ze Szczecina. W maju, kiedy spotkaliśmy go w Danii, wyglądał znacznie lepiej...

- Ma za sobą od tego czasu siedem ciężkich sztormów - opowiada Artur, właściciel i kapitan, który zbudował ów jacht, by realizować młodzieńcze marzenia.

W tym sezonie na północy sztormiło prawie bez przerwy. Nam trochę też, ale raczej łaskawie.


Wyspa szczęścia

Wachta pokładowa dostaje pierwsze słone prysznice zaraz za główkami portu. W morze wychodzi wraz z nami kilka statków oraz jeden jacht. Jest na tyle daleko, że nie możemy rozeznać bandery, ale w końcu staje na tym, że chyba rosyjska. Nasz Opal żegluje w miarę sucho, tamten z każdym wierzgnięciem na fali dostaje na pokład tony wody. Żartujemy, że to pewnie ściga się z nami stalowy "Koniuchow", najbardziej znany rosyjski wyczynowiec.

Po dwóch godzinach horyzont staje się pusty, kołysze nami jak sto diabłów i większość załogi powinna zanucić starą żeglarską piosenkę: "Przyszedł do mnie paw... Powiedział mi: Dzień dobry panu...!". Choruje zwłaszcza najmłodsza część załogi, w ruch idą woreczki foliowe, reklamówki, a nawet... gumowce. Kapitan Gosia patrzy na to z wyrozumiałością starego wilka morskiego i woła o... obiad!

- Nie wiem, co to choroba morska - mówi, wywołując zbiorowy jęk zazdrości zmaltretowanych torsjami gardeł. - Pierwszy raz na morzu troszeczkę mnie muliło i od tego czasu mam spokój.

Morze tymczasem rozbujało się na dobre i musieliśmy refować, czyli redukować żagle. O pierwszej awaria kliwra - kilkadziesiąt metrów płótna łopoce wściekle na wietrze, gotowe podrzeć się w kawałki. Trzeba pójść na dziób poskromić szmatę i choć mamy szelki i przypięci jesteśmy do jachtu, w taką noc przypominają się wszystkie morskie opowieści o żeglarzach, którzy przepadli za burtą. Szczęściem, radzimy sobie z żaglem i zaraz potem mrok zaczyna przecinać latarnia morska wyspy Helgoland, która jest rajem specyficznym, bo cenowym.

Wysepka wygląda mniej więcej tak, jak kamieniołom w Osielcu od strony Jordanowa, tyle że wszędzie na zboczach stoją rzędy mikroskopijnych zadbanych domków, przy których polskie szeregowce wydają się komfortowe niczym pałace. Mieszka tu obsługa sklepów i hurtowni, wyłacznie z alkoholem, słodyczami i kosmetykami. Na Helgolandzie człowiek przestaje się wstydzić za cieszyńskie i zgorzeleckie "mrówki". Ten mikroskopijny skrawek lądu zdaje się królestwem europejskich "mrówek", które przypływają tutaj i odpływają od rana do wieczora z torbami pełnymi pełnych butelek. Nic dziwnego, litrową flaszę "gorbatschowki" nabyć można za 5,5 euro, zaś kapitana Morgana - smakowity rum z Jamajki, za 8. Niemiecka siła nabywcza, nawet emerycka, pozwala kupować takie rarytasy skrzynkami.


Nóż w wodzie

Jachtów w marinie stało kilkanaście, lecz celnicy przyszli tylko do nas. Być może dlatego, że tylko nasza łódź była drewniana i wyróżniała się wśród laminatowych cacek? A może sprowokowała ich bandera beniaminka UE? Nie weszli na pokład, ale sprawdzili paszporty, przy czym mogliśmy podziwiać sprawność poliglotyczną Ziemi Helgi.

- O kay! Alles charaszo! - powtarzał dowódca, oddając nam dokumenty.

Po południu atmosfera wokół nas się wyjaśniła, najzupełniej przypadkowo. Bogdan, inżynier z Mielca, często jeździ służbowo na Zachód i jest znawcą tamtejszych piw. Wybraliśmy się do tawerny na tradycyjne, górnego warzenia, jakiego w Polsce nikt dzisiaj nie robi. Traf chciał, że przy stoliku obok usiadł wysoki mężczyzna z towarzyszką. Paweł, bo tak miał na imię, zamieszkał na wyspie kilka lat temu, zapewne właśnie dla tej blondynki.

- Dwa polskie jachty, uciekając przed ciężkimi sztormami, weszły tutaj niedawno - opowiadał. - Pierwszy wysłał sygnały wzywania pomocy i został przyholowany przez starek ratowniczy. Na drugim wybuchł... bunt! Żeglarze popili, była kłótnia, ktoś wymachiwał nożem, zdarzyła się szarpanina... Obyło się bez krwi, lecz połowa załogi wsiadła na prom i wróciła do kraju.

Mieliśmy wyjść w morze przed świtem, ale zaciął się stalowy fał kliwra, czyli lina służąca do podnoszenia żagla. Żeby dokonać naprawy, trzeba było wdrapać się na maszt, bagatela - piętnaście metrów w górę. Problem z wyborem przymusowego ochotnika rozstrzygnęła Gosia:

- Ja pójdę! - oznajmiła. - Jestem najlżejsza, więc najłatwiej wam będzie mnie tam wciągnąć.

Przez następną godzinę nasza urocza kapitan była główną atrakcją portu, tym bardziej że oparta na palach promenada po drugiej stronie pomostu, na skutek odpływu, znalazła się na wysokości wiszącej na maszcie Gosi, sprawnie posługującej się młotkiem, śrubokrętem i kluczem francuskim.


O, Holender!

Umiejętności techniczne dziewczyny zawsze robią wrażenie. Gosia wiedziała, które kable w wybebeszonym pulpicie tablicy rozdzielczej zetknąć, żeby zadziałała pompa zęzowa, jak spreparować prowizoryczne połączenie żarówki podświetlającej kompas, z której strony obsługiwać rozmaite elementy silnika, ulokowanego w niezwykle ciasnym miejscu.

Przed nami trzy doby w morzu. Niektórzy znowu chorują, ale niebo robi się błękitne i najbardziej odważni zrzucają ubrania sztormowe, swetry i dresy... Potem miotamy za burtę dwa koła ratunkowe na linach i golasy w kapielówkach wskakują do morza. Brr..! Kilka dni temu termometr w Cuxhaven wskazywał, iż temperatura wody wynosi 15,1 stopni C!

Szczęście trwało krótko, wieczorem nadszedł zwał chmur i uderzył szkwał z deszczem. Czterogodzinny rytm wacht, stosowany od wieków w marynarce brytyjskiej, pozwala w trakcie żeglugi za wiele nie myśleć. Śpi się, je, steruje, znowu śpi, znowu je, znów steruje... Gotujemy jak kto umie, specjałów raczej nie, ale różnorodność puszek i słoików jest na tyle duża, że nikt nie narzeka.

Na północ od środkowej części archipelagu Wysp Fryzyjskich znów dostajemy silny wiatr. Wieje od lądu, wyspy nieco nas osłaniają, fala ma tutaj jeszcze za mało miejsca, żeby się wypiętrzyć, morze więc pofalowane jest dość słabo. W takich warunkach jacht, nie znajdując na wodzie większych oporów, gna niczym na wyścigach. O drugiej w nocy zbliżamy się do "Ruty", jak nazywają marynarze tutejsze skrzyżowanie żeglownych szlaków wiodących do wielkiego portu z różnych części świata. Horyzont wygląda jak galeria świateł niezliczonych statków, zmierzających do i z Amsterdamu. Migają czerwone i zielone punkty pław kierunkowych i białe błyski brzegowych latarni morskich, a nad wszystkim górują świetliste piramidy platform wiertniczych.

Po kilku godzinach szybkiej żeglugi wiatr ucichł i nie udało nam się dotrzeć do Amsterdamu. Za to postój w maleńkiej marinie portu Den Helder i tak dostarcza niezapomnianych wrażeń. Gosia przy sterze daje pokazówkę mistrzowskiego manewrowania, prowadząc jacht między ciasno stojącymi pomostami tak sprawnie, że pokłady sąsiednich jachtów obsiadają ciekawscy żeglarze.

Miasteczko jest piękne, z muzeum morskim, którego największą ozdobę stanowi wspaniale utrzymany galeon stojący przy nabrzeżu. W kanałach cumują jachty i wiekowe barki. Wieczorem, spacerując po ulicach, ma się przed sobą witryny... mieszkań, których lokatorzy, nie używając zasłon, żyją na oczach przechodniów. I jeszcze te rowery, których jest mnóstwo, gdzie popatrzeć. W Holandii prawie nieużywane chodniki dla pieszych przerastają trawą.


Uwaga na Jonasza...

Rankiem, po drugiej stronie przystani, widzimy polską banderę. Jacht jest sławny z wielu trudnych wypraw, na pokładzie tylko cztery osoby. Wizyta na miejscu wiele wyjaśnia. To ta jednostka przysporzyła emocji na Helgolandzie.

Wcześniej żeglowali daleko na północy w przejmującym zimnie. Zamarzała nawet ropa do silnika, wożona w dwóch wielkich bekach na pokładzie. Jacht nękały awarie, więc żeglując w ciężkim sztormie, zawrócił na Helgoland. Kiedy przestało być straszno, kapitan zażartował, że być może w załodze jest Jonasz. Jeden z załogantów wziął to do siebie i kiedy na wyspie rozlano w szklanki trunek, doszło do konfliktu zakończonego rozstaniem. Jacht był w nader kiepskiej kondycji i jeśli dojść ma rzeczywiście do zapowiadanej w Internecie wyprawy wokół Hornu, musi przejść kapitalny remont.

Pakowaliśmy się już do wyjazdu, gdy w pewnej chwili w marinie pojawiła się szybka motorówka i zaraz mieliśmy na pokładzie brygadę... antynarkotykową. Ubrani w kamizelki kuloodporne funkcjonariusze rewizji nie przeprowadzili, ale rozmowa była mało zabawna. Starszych panów balangujących z młodymi Azjatkami na sąsiednich jachtach jakoś nie niepokojono. Nieco później zawitała do nas para celników. Ci byli dowcipni i sympatyczni. Zapytali Gosię o zawód.

- Ekonomistka - odparła. - Ale jestem zawodowym żeglarzem! Dodajmy, że pierwszym kapitanem-kobietą traktującym pływanie pod żaglem jako profesję. Gosia wyjechała z domu we Wrocławiu 1 kwietnia i pewno jeszcze teraz żegluje gdzieś tam, po dalekich morzach..." (http://dzis.dziennik.krakow.pl/?2004/11.17/Pejzaz/a06/a06.html)

Adam Molenda